Index Patsy Brooks Za jakie grzechy Anton Shari 02 Tajemniczy minstrel Marly Mathews I'll Be Yours (NCP) 453. Hardy Kate śÂwićÂto śźycia kkkk_nr4 Anne McCaffrey Ship 06 The Ship Errant Finch, Carol Cora Tiffany Lieben und Lachen 0005.1 Hobby Liebe (Dina4) Flint, Eric Ring of Fire SS anth Grantville Gazette Vol 4 Andrzej Żurowski Kęopoty Klary Mortimer Carole W |
[ Pobierz całość w formacie PDF ] - Nie. - Na pewno? - Przecie\ wiesz. Nie zgrywam się na twardszego, ni\ muszę. Wiesz równie dobrze jak ja, \e bezpieczeństwo w mieście zale\y od tego, czy się trzyma w garści te drobnostki. Nie da się zapobiec powa\nej zbrodni, jak rabunek albo morderstwo. Jeśli komuś bardzo na nich zale\y, to je popełni. Ale miasto, jakie jest, to zale\y od tych drobiazgów, których mo\na dopatrzyć i w mieście będzie wtedy bezpiecznie. Gdybym się tylko wziął i uśmiechnął, i przełknął, co ten chłopak sobie za\yczył, to raz dwa bym się przyzwyczaił i ju\ ka\dy pętak mógłby mi wciskać, co zechce, i niebawem na inne rzeczy te\ bym pozwalał. Chodziło mi o siebie tyle samo, co i o chłopaka. Nie mogę pozwolić sobie na poluzowanie. Nie mogę raz egzekwować porządku, a raz nie. - W ka\dym razie okrutnie pilno ci do tego, \eby go ścigać, mimo \e twoja część roboty skończyła się. Teraz to ju\ sprawa policji stanowej. - Przecie\ to mojego człowieka zabił i ja odpowiadam za to, \eby go schwytać. Niech moi ludzie wiedzą, \e nic mnie nie powstrzyma i dopadnę takiego, który by im coś zrobił. Orval przyjrzał się niedopałkowi, który zgniótł w palcach, i kiwnął głową, rzucając go w ogień. Cienie rozpraszały się, drzewa i krzaki ju\ były wyrazne. To fałszywy świt i niebawem światło znów jakby ściemnieje, a potem wzejdzie słońce i wszystko stanie się jasne. Mo\na by ju\ podnieść się i ruszać, pomyślał Teasle. Gdzie ten Shingleton z ludzmi i zaopatrzeniem? Powinien być ju\ pół godziny temu. Czy\by się coś wydarzyło w mieście? Mo\e policja stanowa go zatrzymuje. Teasle pogrzebał patykiem w ledwie tlącym się ogniu, wzniecając płomienie. Gdzie\ on się podział? Potem doleciało go pierwsze naszczekiwanie psa z daleka, w lesie, i pobudziło psy uwiązane do drzewa w pobli\u Orvala. Było ich pięć i zbudziły się, warując przy ziemi, wpatrzone czujnie w Orvala. Teraz się poderwały, w podnieceniu, szczekając w odpowiedzi. Cicho! - rzekł Orval i spojrzawszy na niego ucichły. Barki ich dygotały. 28 Ward, Lester i młody zastępca ruszali się ju\ niespokojnie przez sen. Le\eli tu\ przy ogniu z przeciwnej strony, zatulając się w koce. - Chwileczkę - odezwał się przez sen Lester. Znów zaszczekał z daleka pies, choć ju\ nieco bli\ej, i psy Orvala nadstawiły uszu, rozszczekały się w odpowiedzi. - Cicho - rozkazał dobitniej Orval. - Le\eć. One jednak poderwały głowy na następne szczekanie, a nozdrza im drgały. - Le\eć - powtórzył Orval i z wolna posłuchały go, jeden po drugim. Ward zwinął się na boku, otulony w koc, z kolanami nieomal przy piersi. - Co jest? Co się stało? - Pora wstawać - rzekł Teasle. - Co? - odezwał się Lester i zwinął się. - Bo\e, jak zimno! - Pora wstawać. - Jedną chwileczkę. - Właśnie za chwileczkę tu będą. Ludzie przedzierali się z trzaskiem przez zarośla, coraz to bli\ej. Teasle zapalił drugiego papierosa, w ustach i w gardle mu zaschło, czuł, jak wzbiera w nim energia. Raptem uświadomił sobie, \e to mo\e być policja stanowa i zerwał się, zaciągając się papierosem, wypatrując w kierunku, gdzie trzeszczało poszycie leśne. - Bo\e, ale zimno - utyskiwał Lester. - Mam nadzieję, \e Shingleton przyniósł coś gorącego. Teasle miał nadzieję, \e to właśnie Shingleton z jego ludzmi, a nie policja stanowa. Nagle ukazało się ich pięciu, spiesznie idących między drzewami, przez krzaki w bladym i chłodnym świetle, ale wcią\ nie mógł wypatrzyć koloru ich mundurów. Gadali ze sobą, jeden się potknął i zaklął, ale głosu Teasle nie mógł rozpoznać. Gdyby to była policja stanowa, ju\ zastanawiał się, jak zachować prowadzenie tej sprawy. Potem zbli\yli się i wychynęli spomiędzy drzew, pokonując krótkie wzniesienie, i Teasle poznał Shingletona, jak potyka się i nie mo\e nadą\yć za psem ciągnącym go na smyczy, a za nim ujrzał swoich ludzi. Nigdy jeszcze widok ich nie sprawił mu takiej przyjemności. Nieśli dobrze wypchane konopne worki i strzelby i zwoje liny, a Shingleton, gwałtem wleczony przez psa do obozowiska, miał na ramieniu radio polowe. - Coś gorącego - wstał i dopominał się Lester. - Macie coś gorącego do zjedzenia? Shingleton jakby nie słyszał. Zadyszany, oddał psa Orvalowi. Lester dopytywał się na gwałt u policjantów: - Macie coś gorącego do zjedzenia? - Kanapki z szynką i jajkiem - odpowiedział któryś, nie mogąc jeszcze złapać tchu. - Kawa w termosie. Lester sięgnął po dzwigany przez niego worek. - Nie tutaj - rzekł policjant. - Mitch. Tam dalej. Radośnie szczerzący się Mitch ju\ otwierał worek i rozdawał kanapki, zawinięte w nawoskowany papier, a wszyscy łapali się za nie i po\erali. - Kawał drogi odwaliliście po ciemku - zwrócił się Shingleton do szeryfa, odzyskując oddech, wsparty o drzewo. - Myślałem, \e znajdę was najdalej za pół godziny, a zajęło mi to dwa razy tyle. - Przecie\ nie mogliśmy tak pędzić jak oni w nocy - stwierdził Mitch. - Mieliśmy więcej do dzwigania. - Ale i tak zrobili kawał drogi. Teasle nie był pewien, czy Shingleton usprawiedliwia się za spóznienie, czy wyra\a swój podziw. [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
||||
Wszelkie Prawa Zastrzeżone! Lubię Cię. Bardzo. A jeszcze bardziej się cieszę, że mogę Cię lubić. Design by SZABLONY.maniak.pl. | |||||